163. E-szkolenie to nie hotel na godziny…
Nieszczęściem niemal każdej innowacji jest przenoszenie na nią cech tego, co znane i stosowane od lat. Wczesne kino odnoszono do rzeczywistych zdarzeń. Wczesne auta przyrównywało się do bryczek (tyle, że bardziej hałaśliwych i smrodzących – bo nawet niekoniecznie szybszych). Wczesne telefony komórkowe – do telefonów stacjonarnych (tyle, że cięższych, ale za to możliwych do noszenia ze sobą). Dopiero z czasem innowacja zaczyna kreować własny punkt odniesienia – budować rzeczywistą zmianę działania i myślenia. Popatrzcie jak zmienił świat pojazd – już nie bryczka z silnikiem, ale pojazd właśnie (komunikacja miejska, pojazdy bojowe, maszyny budowlane – to tylko kilka przykładów). Zwróćcie uwagę jak telefon komórkowy zmienił naszą rzeczywistość wychodząc w międzyczasie z walizki i chowając się do naszej kieszeni…
To samo nieszczęście dotknęło e-szkolenia (kursy e-learningowe, szkolenia e-learningowe – jak kto woli).
Czy wiecie jak kupuje się e-szkolenia? Na godziny… 100% zapytań ofertowych definiuje przedmiot zakupu albo jako produkt, który ma trwać X godzin, albo który ma zawierać Y ekranów.
Czy ma to jakieś uzasadnienie? Żadnego sensownego – z wyjątkiem tego, że branża HR jest przyzwyczajona do przelicznika „dni szkoleniowych” kupując usługi rozwoju pracowników przy wykorzystaniu form stacjonarnych (warsztaty, seminaria, gry symulacyjne, etc.).
Dlaczego taki przelicznik zwłaszcza w przypadku e-szkoleń nie ma sensu? Jest na to szereg argumentów…
1. …bo e-szkolenia i szkolenia tradycyjne to dwa różniące się między sobą procesy
E-szkolenia (w przeciwieństwie do stacjonarnych procesów rozwojowych) są mechanizmem indywidualnego uczenia się. Jest to również proces asynchroniczny – tzn. taki, który każdy realizuje w dowolnym czasie. To co jedna osoba przyswoi w 30 minut drugiej zajmie 2 godziny, trzeciej zaś w ogóle ten materiał nie będzie potrzebny. Sztuką projektanta e-szkolenia jest zbudować go tak, aby każda z powyższych osób znalazła w nim to, czego szuka. Jak jednak (kupując e-szkolenie „na godziny”) sensownie rozliczyć taki proces?
2. … bo się da to zrobić inaczej, zgrabniej
W przypadku e-szkoleń (w przeciwieństwie do szkoleń stacjonarnych) można zgrabnie kupować rezultat. Oczywiście – najprościej jest kupić rezultat na 1 lub 2 poziomie Kirkpatricka. Potrafię wyobrazić sobie sytuację zakupu e-szkolenia w modelu success fee (oddajemy do dyspozycji kilkuset pracownikom e-szkolenie z zakresu np. nowej procedury korporacyjnej, a wynagrodzenie uzależniamy od rezultatów na 2 poziomie). Oczywiście, hipotetycznie da się też to zrobić w stosunku do szkoleń tradycyjnych, ale trudno mi jakoś wyobrazić sobie firmę szkoleniową, która zgodzi się zrealizować 50 grup dwudniowego szkolenia w takim modelu rozliczeń…
3. … bo paradygmat „godzin e-szkoleń” niepotrzebnie podnosi koszty e-szkoleń
Gdyby zapytać klienta chcącego kupić e-szkolenie jakie cele chce zrealizować w ramach zamawianego, dwugodzinnego produktu można często dojść do wniosku, że da się te cele zrealizować w znacznie krótszym czasie (np. jednej godziny). Ponieważ jednak sformalizowano postępowanie konkursowe wokół czasu trwania e-szkolenia – trzeba te dwie godziny opracować. Jest sprawą oczywistą, że koszt opracowania takiego e-szkolenia będzie około dwukrotnie wyższy. To jednak tylko czubek góry lodowej niepotrzebnych kosztów po stronie klienta. Drugim, często znacznie wyższym jest czas niepotrzebnej konsumpcji takiego e-szkolenia. Gdy wyobrazimy sobie, że tę jedną, nadmiarową godzinę będzie musiało przejść 300 menedżerów; gdy policzymy koszty ich czasu pracy; gdy dodamy do tego utracone korzyści wynikające z mniejszej produktywności, to zobaczymy, że taka dodatkowa godzina można kosztować odbiorcę wiele dziesiątek tysięcy złotych.
Starajmy się myśleć o e-szkoleniach w innowacyjny sposób. Łammy schematy działów zakupów (ja wiem, że łatwiej jest skwantyfikować zakup łatwomierzalnego produktu opisując liczbę ekranów i stanów ekranów na elemencie interaktywnym, ale czy naprawdę o to w pracy HRowca chodzi?). Skupmy się na tym, co do przestrzeni rozwoju ludzi wnosi wartość (rezultat, zmiana, nowa kompetencja), a nie na pozornych kwantyfikatorach produktu szkoleniowego.
Ten czas realizacji szkolenia to faktycznie kiepski miernik;)ale cóż, zazwyczaj pojawia się takie pytanie od uczestnika „Ile mniej więcej to będzie trwać? Podzielam argumentację:) prawdziwą sztuką jest jednak zrobić takie szkolenie.
Ależ takie pytanie jest jak najbardziej uzasadnione. Sęk w tym, że odpowiedź na nie powinna być ostatnim elementem pracy nad e-szkoleniem; powinna być punktem „wyjścia”, a nie punktem „wejścia” do projektowania procesu opartego o nowe technologie.
Tak samo, zresztą, jak w przypadku innych form rozwojowych…
W pełni się zgadzam, tylko ta „wartość biznesowa”, chodzi o to, że czas poświęcony na naukę jest czasem oderwania od pracy, a to przecież także kosztuje…
Dokładnie… Im szkolenie jest krótsze tym jest mniej kosztowne dla organizacji. Sztukę jest więc realizacja założonych celów w najkrótszym, możliwym czasie. Gdy zamawiający określi go na etapie postępowania ofertowego fiksuje się na czas, a nie na „realizację rezultatu w maksymalnie krótkim czasie”.
Liczba ekranów, czy czas realizacji szkolenia są słabą miarą adekwatności szkolenia do potrzeb firmy, czy też uczestników – to fakt. Z drugiej strony są przydatne w procesie zamawówień publicznych. Trzeba „tylko” poza kryteriami ilościowymi określić jakościowe, co tylko z pozoru wydaje się proste bo trudno jest zbudować takie kryteria ocen, żeby wykonawcy/oferenci nie zgłaszali protestów, odwołań itp. Można powiedzieć „niech zgłaszają, dobre kryteria się obronią”, ale kto zapłaci zamawiającemu za stracony czas? Podsumowując: ma Pan jakieś pomysły jak opisywać zamówienia jakościowo?
Tak. To jest wykonalne… Realizowaliśmy jakiś czas temu proces doradczy nad opracowaniem koncepcji kryteriów jakości dla jednej z dużych instytucji publicznych. Wyszliśmy od dostępnych na rynku specyfikacji (np. E-learning Courseware Certification opracowanej przez American Society for Training and Development; ale zastosowaliśmy też kilka innych spojrzeń). Celem było to, aby zbudować szereg twardych kryteriów jakościowych, weryfikowalnych już na poziomie scenariusza e-szkolenia (np. „Czy e-szkolenie ma wyartykułowany cel?”) oraz na poziomie gotowego produktu (np. „Czy e-szkolenie jest spójne pod względem czcionek i marginesów?”). Specjalnie podaję dość „prymitywne” kryteria – takie też się znalazły w specyfikacji, ale były też i bardziej zaawansowane. Kryteria te były w detalu opisane jako kryteria stosowane do oceny jakości e-szkolenia na poziomie weryfikacji ofert (również np. próbek scenariuszy) oraz odbioru produktu. Kryteria te były przy tym raczej traktowane jako dyskryminatory świadczące o niskiej jakości (tzn. jeśli w scenariuszu e-szkolenia nie ma zdefiniowanych i zakomunikowanych celów to znaczy, że oferent nie ma pojęcia o tym, czym jest wysokiej jakości e-szkolenie; jeśli w produkcie końcowym są nierówne marginesy lub niespójne czcionki, to realizator nie ma pojęcia o wysokiej jakości produktu, etc.).
Innymi słowy – jeśli na poziomie ofertowania oferent wpadał w „pułapkę niskiej jakości”, to oferta taka była odrzucana. Potem zostawało już tylko kryterium cenowe.
A jeśli na poziomie realizacji (po wygraniu) oddawał produkt niskiej jakości, to był on dopracowywany do momentu, w którym produkt nie wpadał w pułapkę niskiej jakości. Oczywiście – odpowiedni załącznik definiujący kryteria jakościowe powinień stać się w odpowiednim momencie załącznikiem do umowy.
Mam wrażenie, że dość mętnie to wytłumaczyłem. Ale może nie? Jakby co – to doprecyzują na forum albo na priv…
OK – to jeszcze doprecyzowując. W branży e-learningowej, wśród profesjonalistów, powinno być oczywistym jak należy rozumieć sformułowanie „wysoka jakość metodyczna/merytoryczna/wizualna/estetyczna e-szkolenia”. Oczywiście – jeśli napisze się w zapytaniu, że „e-szkolenie powinno charakteryzować się wysoką jakością metodyczną gwarantującą skuteczne nabycie kompetencji” to oferenci mogą zadać pytanie „a co pod tym pojęciem rozumie klient?”. Nie znam prawa zamówień publicznych, ale ja na to pytanie konkretnie bym NIE ODPOWIADAŁ (tzn. nie przedstawiałbym listy kryteriów, które wzięte zostaną pod uwagę przy ocenie, po każda oferta będzie je z automatu spełniać). Odpowiedzialnością oferenta jest złożyć taką ofertę, która spełni standardy branżowe pod tym względem (takiej odpowiedzi bym udzielił). Następnie przepuściłbym przez sito tychże branżowych standardów (sito wewnętrznych kryteriów opracowanych w oparciu tychże branżowych standardów) oferty, które przyjdą odrzucając te z nich, które przez oczka sita nie przechodzą. A potem wybrał ofertę najtańszą…