Większość z nas miała już okazję przynajmniej raz wziąć udziału w konferencji, więc wszyscy możemy bez problemu i długiego zastanawiania wymienić główne wady tego typu spotkań. Standard jest taki, że konferencja ma swój temat wiodący, a program podzielony na jeden lub dwa dni ułożony jest wokół sesji tematycznych, bardziej lub mniej związanych z tematem wiodącym. Sesje odbywają się zwykle w formie wykładów, z możliwością interakcji pod sam koniec (o ile nie zabraknie czasu przez nadmiernie rozbudowaną prezentację). Czasem stosowane są też warsztaty, podczas których w domyśle każdy powinien bardziej zaangażować się w uczestnictwo, a przez to też nauczyć się (i innych) więcej. Taki był przez wiele lat standard.
Teraz pojawia się nowy, będący ? jak samo angielskie określenie ?unconference? sugeruje – kompletnym zaprzeczeniem poprzedniego. Mnie najwłaściwsze wydaje się tłumaczenie ?antykonferencja? i takiego będę używał. Ale do rzeczy. Główną cechą antykonferencji jest to, że nie ma dokładnie określonego programu, przez co przed rozpoczęciem nie wiadomo, kto będzie przemawiał ani na jakie dokładnie tematy zostaną poruszone. Można mieć jednak przekonanie graniczące z pewnością, że tematyka sesji będzie trafna, ponieważ to sami uczestnicy na początku antykonferencji określają tematy, które ich interesują i które chcieliby zgłębić. Po takim zbadaniu potrzeb uczestników, ustalone zostają tematy poszczególnych sesji. Co więcej, także osoby prowadzące poszczególne sesje rekrutują się spośród uczestników. Zostają nimi po prostu ci, którzy są w danym zagadnieniu najbardziej doświadczeni. Może być ich kilku. Dodatkowym atutem takiej formuły jest możliwość obniżenia kosztów ? odpadają przecież wydatki związane z zaproszeniem kilku(nastu) prelegentów. To uczestnicy przejmują ich, nieco zmodyfikowane, obowiązki!
Podobno na świecie odbywa się już kilkaset antykonferencji rocznie . Na razie przodują te o tematyce technologicznej i marketingowej, jednak nie ma większych przeciwwskazań, by w ten sposób organizować branżowe spotkania o dowolnej tematyce, na przykład bibliotekarskiej (ciekawa relacja tutaj). Pojawiają się też pierwsze jaskółki w Polsce.
Jestem pewien, że antykonferencje będą się popularyzować, choć w bardziej konserwatywne kręgi nie trafią chyba zbyt szybko. Ich główną zaletą jest szansa na uniknięcie przydługich przemów prowadzonych przez prelegenta, podczas których publiczność ? w najlepszym przypadku – biernie słucha. W nieco gorszych przypadkach telefonuje, esemesuje, przegląda pocztę. A chyba nie o to chodzi? Jedna z zasad obowiązujących podczas antykonferencji mówi, że jeśli podczas sesji nie uczysz się lub nic nie wnosisz do dyskusji, to twoim obowiązkiem jest znalezienie innej sesji, gdzie twoja obecność będzie bardziej użyteczna. Proste i skuteczne!
Podsumowując – antykonferencja to bardzo ciekawy, świeży sposób na organizację spotkań branżowych ukierunkowanych na wymianę wiedzy. Jeśli zostanie spełniony warunek dobrej organizacji i odpowiedniego prowadzącego, który wie co robi ? antykonferencja może przynieść uczestnikom znacznie więcej pożytku niż tradycyjna konferencja.
Pomysł na ten wpis powstał po przeczytaniu artykułu w styczniowym Inc. Zainteresowanym praktyczną stroną tematu polecam: www.unconference.net.