Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy temat, o którym chcę napisać, nie jest zbyt trywialny. I nadal nie jestem przekonany, natomiast ma on wpływ na efektywność pracy, więc napiszę…
Byłem niedawno z wizytą w Pradze, gdzie odbywało się pewne międzynarodowe spotkanie biznesowe. Dyskusja zaczęła się po 11 i bardzo opornie szła do przodu, gdy nagle ? tuż przed 12.00 ? gospodarze przerwali i oznajmili, że mamy rezerwację w pobliskiej knajpie i powinniśmy iść na lunch. Będąc przyzwyczajonym do zgoła odmiennych standardów, z grzeczności tylko nie zaprotestowałem. Miałem jednak spore wyrzuty sumienia podążając za resztą towarzystwa ku jadłodajni; przecież prawie niczego konkretnego jeszcze nie zdziałaliśmy, wszystkie najtrudniejsze kwestie jeszcze przed nami, a sukces wcale nie taki pewien. Podczas konsumpcji (typowo czeskie menu, piwo tylko bezalkoholowe) atmosfera trochę się rozkręciła, za to już po powrocie do biura wszystko szło wręcz idealnie! Nawet punkty sporne okazywały się możliwe do rozwiązania satysfakcjonującego obie strony. Finał był taki, że sporo przed zaplanowanym czasem spotkanie zakończyło się pełnym sukcesem i część uczestników poszła zwiedzać miasto w poczuciu biznesowego spełnienia.
Powszechnie wiadomo, że dobremu interesowi powinno towarzyszyć dobre jedzenie. Natomiast w firmach, które znałem wcześniej, nie było aż tak silnego ?pociągu? do lunchu jak zaprezentowany przez moich kolegów z Pragi. Zdarzało się nawet czasami, że na ważne spotkania jedzenie zamawiano do sali, aby nie ?tracić? czasu i nie rozpraszać się. Dlatego też, wychowany na takich wzorcach, nie wyobrażałem sobie by tak po prostu trzymać się harmonogramu jedzeniowego, gdy tak niewiele osiągnięto w dyskusji pomiędzy stronami. Do tej pory wydawało mi się to trochę nie na miejscu, by stawiać potrzeby ciała przed potrzebami firmy, natomiast teraz uzyskałem niezbite dowody, że warto najpierw powalczyć z głodem, by nie przeszkadzał w robieniu biznesu.